Zderzenia’25

Myślę, że większość z nas, artystów nie ma nic przeciwko umawianiu się na randki z naturą, a im starsi jesteśmy, tym chętniej spotkania sam na sam ze światem przyrody celebrujemy uważniej i pełniej, jakbyśmy chcieli ten świat w siebie wchłonąć, lub poddać się całkowicie jego magicznej sile oddziaływania, czy wręcz pozwolić mu, na modelowanie wszystkich zmysłów. Śmiało mogę powiedzieć, że w naszych artystycznych życiorysach, zapewne roi się od niecodziennych i niezapomnianych przygód oraz spotkań z obliczem fauny i flory.

Przypominam sobie, jak jeden z członków mojej rodziny mawiał, że na świat trzeba patrzeć nie tylko przez zmysły sensoryczne. Dla mnie oznaczało mniej więcej to, że nie mam patrzeć, jak królik na marchewkę, ale jak marchewka na królika, albo nie spostrzegać drzew, lecz pozwolić drzewom spostrzegać siebie. Dla mnie bardzo młodej nastolatki wtedy, ta osobliwa teoria, nie stała w sprzeczności z moim odkrywaniem świata, ale jeszcze silniej, utwierdzała w przekonaniu, iż ten sposób widzenia jest nie tylko inny, ale także piękny.

Pamiętam dokładnie, jeden z letnich poranków. Bezchmurne niebo zachęcało do dłuższych wypraw bez celu i planu. Po pół godzinie jazdy rowerem, znalazłam się daleko za wsią, w środku upalnego lata. Kłosy żyta nabrzmiałe ziarnem, zaś cienkie łodyżki nasycone słońcem, kłaniając się lekkim podmuchom wiatru, zapraszały do zaszycia się w złociste łany. Zostawiłam rower na poboczu, ale zanim weszłam w pole, jak Alicja do krainy czarów, nazrywałam rzucające się w oczy chabry i rubinowe maki, kontrastujące z otoczeniem nazbyt ostro, by je przeoczyć. Uplotłam z nich wianek i założywszy na głowę, brnęłam przed siebie, odchylając kłujące w dłonie wąsy żyta. Uznawszy, że jestem poza zasięgiem ludzkich oczu, zaszyta w gąszczu, zdjęłam sukienkę, aby móc położyć się na niej i skierować swoją twarz ku górze. Nie zamierzałam z uwagą przyglądać się niebu, wiszącemu nade mną, niczym ocean nieskończony, po którym zamiast statków, szybowały ptaki. Przez myśl jednak przebiegła dziwna tęsknota, umiejscowiona gdzieś pod żebrami. W mojej teorii patrzenia na świat, pragnęłam, aby niebo patrzyło na mnie i pozwoliło przytulać się tak, jak tuli się sarna do mchu leśnego, albo motyl do kielicha kwiatowego. Zespolenie z naturą, odczuwałam nad wyraz silnie, gdy mrówki zaczęły pełzać po moich bosych stopach i ramionach. Nad głową, koniki polne toczyły walkę z pszczołami i biedronkami o miejsce na wianku, przypiętego do włosów. Z owadziej inwazji, moje pokąsane ciało uratowało południowe słońce. Nagle wszystkie ruchliwe stworzonka pouciekały w różne strony, szukając cienia pod grudkami ziemi, albo wilgoci w korzeniach roślin. Natomiast menażeria brzęcząca, odleciała niemal jednocześnie w różne strony.

Przez jakiś czas, moje uszy ciągle celebrowały echo pszczelego koncertu, a potem nastała długa cisza. Cisza miała zamknięte oczy, jej lekki niebyt pozwalał ramionom unosić się coraz wyżej i wyżej, aż znalazła się nad łanami zbóż. Otaczał ją niespieszny spokój i nieziemski zachwyt.

Rzeczywistość nadawała w locie kontury nierzeczywistym wydarzeniom. Naprzeciwko ciszy, szybował w jej kierunku podobny, eteryczny obiekt i tęsknota pod jej żebrami nagle zniknęła, a puste po niej miejsce wypełniło się szczelnie przyjemną, orzeźwiającą masą deszczu. Deszcz i grzmoty letniej burzy, jednym piorunem rozgromiły błyskawicznie podniebny spektakl, pozbawiając oba zjawiska stanu błogiego letargu. Cisza przestraszona nie na żarty, powróciła na ziemię, dając tym samym połączeniom nerwowym, nakaz ucieczki.

Przemoczona do suchej nitki, wpadłam do domu, szczękając zębami, lecz bynajmniej nie z zimna. Rozpalone czoło i dreszcze zwiastowały porażenie słoneczne. Mama przez trzy dni okładała moje ciało poparzone słońcem, kwaśnym i mocno schłodzonym mlekiem, które po chwili zamieniało się w drobinki sera. Wkrótce oparzeniowe bąble zniknęły, a skóra nabrała koloru dojrzałych orzechów laskowych.

Po tym doświadczeniu z lat młodości byłam zmuszona nieco zweryfikować randki z matką naturą, również teorię patrzenia na świat, jednakże w głębi duszy nigdy jej nie zmieniłam. Kierując się osobistymi doświadczeniami, mam prawo wierzyć, że obecna wystawa jest rzeczywistym, przebogatym wyrazem, rozmaitych, fascynujących spotkań i przeżyć artystów, z otaczającą przyrodą, szczególnie wiejską, gdzie czas zawsze płynie wolniej niż gdziekolwiek indziej.

Podsumowując, pragnę w imieniu artystów i organizatorów tegorocznych jubileuszowych „ZDERZEŃ” zaprosić wszystkich sympatyków pejzaży i klimatów pozamiejskich do Narodowego Muzeum w Szreniawie. Muzeum, które jest ostoją nie tylko rodzimych zwyczajów i tradycji, ale także miejscem, gdzie przyroda i sztuka doskonale od lat ze sobą rezonują.

Ewa J. Partyka sekretarz Zarządu Wielkopolskiego Związku Artystów Plastyków

Oficjalna strona